Na Sri Lance żyjemy spokojnie zgodnie z rytmem natury, słońce nas budzi, doskonała pogoda wprawia w dobry nastrój, kuchnia i lokalne trunki pozytywnie usposabiają do życia. Staramy się nie stresować nadmiernie choć problemów nie brakuje.
Największym z którym spotkałam się mieszkając od ponad roku na wyspie to nieproszeni goście. Zawsze przyjdą nie w porę, kiedy zupełnie się ich nie spodziewam, mam inne plany, jestem zmęczona chce szybko się położyć do łóżka bo rano znów wycieczka. A tu ci się zwalą na głowę niby na chwilę ale w planach mają dłuższy pobyt.

Karaluchy-olbrzymy lankijskie. Są obecne prawie we wszystkich domach a jeśli ich nie ma to z pewnością
przylecą  z wizytą na swych brązowych skrzydełkach. Kusi je zapalone światło, zapachy, okruchy zostawione na stole, ciekawość świata lub inne nieznane potrzeby.
Nie należą do uroczych stworzeń ale musimy być przygotowani je też stworzyła natura.
Pierwsze moje spotkanie z nimi nie należało do przyjemnych. Po powrocie z pracy, ciężkich siedmiu dniach podróży z turystami wchodzę do domu. Zmęczona, śpiąca tuż przed północą widzę jak po salonie spaceruje sobie wypasiony okazałych rozmiarów karaluch. Co zrobić pierwsze pytanie. Pawła nie ma w domu choć nie jest on moim sprzymierzeńcem zawsze daruje im życie. Przecież to może być ktoś z rodziny, nie pozwalam, nie życzę sobie zwykł mówić. Żyjąc przez wiele lat w kraju w którym 78% mieszkańców jest buddystami nabieramy lokalnych przyzwyczajeń. Wierząc w reinkarnację i kolejne wcielenia w następnych życiach mając na celu wyzwolenie z cyklu narodzin i przejście w stan nirvany nie zabijamy żywych stworzeń. Nawet tak paskudnych. Ale jak wybrnąć z tak trudnej sytuacji. Oczywiście karaluchy nie są mi obce spotkałam je w Japonii też dużych rozmiarów ale lankijskie są naprawdę imponujące. W głowie natłok myśli trzeba podjąć działania.
Idę do sąsiada naprzeciwko czarnego jak smoła Nigeryjczyka. Jest nauczycielem języka angielskiego w lokalnej szkole. Pukam dwa razy. Nikogo nie ma w domu rozpacz co robić czy poradzę sobie sama? Wracam do domu a on tam spaceruje wyciąga te swoje długie wąsiki bada okolice. Wcale nie chce wychodzić czuje się u nas znakomicie, właściwie jak by był u siebie. Trudno zachować spokój sytuacja wymyka się spod kontroli pojawia się drugi i trzeci malutki. Decyzje trzeba podjąć natychmiast rozejdą się po domu i za parę dni będziemy mieli spore stadko. Jedyne słuszne rozwiązanie to morderstwo ale jak z tym żyć. Pytania się mnożą czas mija, patrzę na zegarek już bardzo późno. Spray na insekty jedyny ratunek zaczynam walkę. Kilka minut jest po wszystkim. Leżą nóżkami do góry ofiary wojny. Troszkę jestem spokojniejsza ale coś mi mówi, że nie była to słuszna decyzja, jednak jedyna. Muszę uspokoić skołatane nerwy. Otwieram arak troszkę lodu, cola. Czuje się lepiej piszę maila do Pawła.

Witaj mój drogi kolego,
Właściwie nic mi nie przeszkadza na Sri Lance pomimo upału, wilgoci, wczesnego wstawania i późnych powrotów do domu, wysokich cen i niskich zarobków muszę działać samodzielnie bez Twojego udziału i pomocy. Walczę z karaluchami w naszym ślicznym mieszkanku. Niestety nie mogę liczyć na Ciebie. Musiałam podjąć drastyczne decyzje. Zamordowałam trzy potwory. Już nie będę musiała spędzać z nimi wspólnych nocy nareszcie jesteśmy sami. Pozdrawiam.